W czasie okupacji (tej 1939-1945) wybitny prozaik Bruno Schulz pewien czas ratował życie malując obrazy dla chroniącego go esesmana. Wokół wojna, terror, łapanki, obozy. A ten maluje i maluje... Niestety do czasu. Grubo upraszczam i nie chcę dworować z tej tragedii; jednak nieuniknione są porównania. I tak, przetoczyła się fala komentarzy na temat wizyty Ewy Kopacz w Chinach rozpoczętej w rocznicę Tiananmen 4 czerwca. W komentarzach nawet osób w miarę przytomnych - nie mówię o zawodowych politrukach Trzeciej Rzeszy Pospolitej, płatnych właśnie od braku przytomności - dominuje krytyka wyboru tego terminu i złośliwostki, czy to my Chiny, czy Chiny nas mają uczyć między innymi praw człowieka. Śmieszne te komentarze. Polonocentryczne. Komentatorów otaczają miliony poszkodowanych przez łajdacki wymiar niesprawiedliwości (kilka milionów niesprawiedliwie skazanych). Liczba skazanych do oskarżonych i liczba pozwów przeciw Skarbowi Państwa odrzuconych przez atrapy sądów zbliża się do 100 procent. O czym niby Trzecia Rzesza Pospolita ma pouczać komunistyczne Chiny? W czym jest od nich lepsza? W ochronie praw człowieka? W tym akurat jesteśmy w jednej lidze z Północną Koreą, a nie Chinami. A nasi drodzy komentatorzy jak zwykle jakby nie wiedzą, na jakim świecie żyją; wybudują im przed nosem obóz koncentracyjny, a ci pieć będą o powszechnej szczęśliwości i państwie prawa. Ba! Z Polski salwowało się ucieczką kilka milionów ludzi, ilu dokładnie - nie wiemy. Polska krwawi ludźmi. Polska straciła więcej ludzi niż w wojnie światowej (może jeszcze nie tej drugiej, ale idziemy w tym kierunku). A ci dalej swoje o demokracji, prawach człowieka, ple ple, bla bla... Jak kiedyś Bruno Schulz (powiedzmy) nie widzą co ich otacza, a mimo tej komicznej pozy chcą pouczać innych.
Ale w tym wpisie ja właściwie nie o tym. Otóż tak się składa, że w latach 90-tych bywałem w Chinach. Do dziś ukazuje się tam w języku angielskim gazeta "China Daily", czyli dziennik chiński. Ciekawa nie była, objęta cenzurą, ale na bezrybiu i rak ryba. Kiedyś pojawiła się informacja o procesie w aferze korupcyjnej w jednej z prowincji. Śledztwo objęło kilka tysięcy podejrzanych urzędników i partyjnych notabli, z czego kilkuset aresztowano, a kilkudziesięciu skazano na śmierć i publicznie stracono na stadionie. Znajomi skomentowali to w tym duchu, że co chcesz, to są Chiny, to są właśnie problemy w skali chińskiej...
Od lat 90-tych Chiny mogły się zmienić. Trudniej o zmianę mentalności kształtowanej takimi wydarzeniami. Poza tym w odróżnieniu od polskich dziennikarzy, przynajmniej część chińskich rozmówców mogła być dobrze poinformowana o rzeczywistości w Polsce. Tak jak Barack Obama, który też mógł wiedzieć, że medal dla Jana Karskiego odbierze szczęśliwy właściciel dwu pseudonimów operacyjnych. Dlatego dla mnie Ewa Kopacz w Pekinie wygląda groteskowo nie tylko przez niedorzeczne akurat z jej strony moralizatorstwo, jej opowieści o cudach na kiju, o prawach człowieka akurat w zabijanej Polsce - ale i dlatego, że ta dobrze poinformowana część chińskich rozmówców rozmawiając z nią musiała myśleć, że oto pani ta, nawet i bez pseudonimów operacyjnych, to jednak reprezentuje niemożliwą w Chinach partię - która w Chinach byłaby w cholerę wyaresztowana jeszcze przed założeniem.
A jej przywódcy trafili na stadion.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz